Docieramy do parku Ignacio Agramonte z którego rozdzielamy się w poszukiwaniu otwartego miejsca z jedzeniem. Udaje się! Kupujemy tosty z 2 centymetrowym, mało roztopionym serem. Da się zjeść. Na początek wystarczy.
Mały spacer i czekamy na otwarcie kawiarni Cafe de la Ciudad w której wiszą reprodukcje starych fotografii. Oczywiście według przewodnika miała być otwarta o 10 (no...przeciągnęło się do 11). W międzyczasie oczekiwania, na placu zrobiło się głośno. Muzyka, donośna przemowa po hiszpańsku przez mikrofon. Okazało się, że jest to uliczny turniej gry w szachy, w którym to dzieciaki grają przeciwko 2-3 dorosłym.
Obok kawiarni jest otwarta dla wszystkich galeria sztuki Casa de Arte Jover - dwojga najbardziej kreatywnych współczesnych malarzy Joel Jover oraz Ileany Sanchez. Warto wejść i zobaczyć ich dzieła (wejście za darmo).
Po pysznej kawie, zapuszczamy się dalej - w głąb miast. Tym samym trafiłyśmy na deptak szeroki niczym zakopiańskie krupówki. Nie mniej, było czysto, witryny sklepowe przepełnione dobrem tego świata (serio, tam wciąż na wystawach sklepowych fikuśnie układa się papier toaletowy lub żele do mycia).
Wąskie uliczki i kolonialna zabudowa miasteczka nadają mu przyjemnego klimatu.
Ulice miasteczka pełne są uśmiechniętych ludzi.
Mięsny...niby nic dziwnego...ale gdy pomyślę sobie o tych latających muchach i temperaturze +30°C to jakoś tak mnie ciarki przelatują... :)
W centrum znajduje się XVIII wieczna katedra. Podobno można wejść na wieżę by zobaczyć panoramę miasta, ale nie do końca jesteśmy pewne tej informacji. Nie udało nam się znaleźć wejść na wieżę...
Jeśli będziecie w Camaguey, koniecznie zajrzyjcie do baru, znajdującego się tuż obok wspomnianej wyżej galerii sztuki. Knajpkę prowadzi bardzo sympatyczny Kubańczyk i "miącha" jeszcze sympatyczniejsze koktajle. Poniżej - Pina Colada, pierwsza i zarazem najlepsza!
W odróżnieniu od tzw. "centrum" boczne uliczki są zupełnie puste.
Ponieważ do odjazdu autobus mamy jeszcze całkiem sporo czasu, wybrałyśmy się na cmentarz. Kubańskie cmentarze są zupełnie inne niż powszechnie nam znane...,
...dlatego warto "zapuścić" się na przynajmniej jeden.
Niegdyś Camaguey było często napadane przez piratów, a jego pierwotna nazwa to Santa Maria del Puerto Principe (osada, założona w 1515 r. przez hiszpańskiego konkwistadora Diego Velazquez).
Gąszcz ulic i uliczek miał w przeszłości, pomóc w ucieczce przed piratami, którzy to podobno szybko gubili się w plątaninie dróg.
Miasto zwiedzone, turysta wymęczony...= dzień udany. Przed nami kolejna podróż. Kierunek - Trynidad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz