Nieubłagany koniec wakacji nadciąga wielkimi krokami, ale my absolutnie nie mamy zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Przed nami ostatnie godziny zwiedzania i trudne zakupy, które skupiają się w okół "czego jeszcze nie jadłam" i "ale co ja mam kupić za pamiątki".
Rano umówiłyśmy się z dziewczynami na ostatnie zwiedzanie. Przed nami okolice Wielkiego Pałacu, flower market i kilka świątyń napotkanych po drodze.
Niestety "z okazji" królewskiego pogrzebu, większość świątyń otoczona była rusztowaniami. Były one czyszczone, restaurowane i odmalowywane. Nie wszystkie udało się zobaczyć w pełnej krasie, ale ta na powyższym zdjęciu to zdecydowanie jedna z piękniejszych jakie widziałyśmy. Świątynia
Wat Ratchabophit (oryginalnie Wat Ratchabophit Sathit Maha Simaram Ratcha Wara Maha Wihan)
Warto ją odwiedzić.
Kwiaty dopiero były dowożone na targowisko tak by w godzinach popołudniowych gdy już "zejdzie" największy upał wystawić je na sprzedaż.
Nieco zmęczone wróciłyśmy w okolice Khao San i od razu szukałyśmy miejsca gdzie można by usiąść i coś zjeść.
Khao San w blasku zachodzącego słońca prezentuje się całkiem nieźle :)
Przed nami ostatnia noc w Bangkoku dlatego korzystamy na maksa. Wieczorny relaks na dachu hotelu, zaraz po nim tajski masaż stóp, a potem kolacja.
Rewelacyjne jedzenie sprzedaje ten uśmiechnięty Pan na poniższym zdjęciu. Jeżeli kiedyś będziecie w Bangkoku to koniecznie usiądźcie u niego. Ceny ma zupełnie normalne, a jedzenie (owoce morza) świeże i bardzo smaczne - knajpka nazywa się LOTASH SEED i znajduje się na ulicy równoległej do Khao San na Rambutrii Alley.
I rozpoczął się dzień "ostatnie"... Ostatnie śniadanie, ostatnie zakupy, obiad i ostatni spacer po Bangkoku...
Po śniadaniu, które wydawałoby się już klasyczne (tost, omlet lub jajecznica + bekon i parówki) jeszcze na chwilę wskoczyłyśmy do basenu.
Ostatnie drinki...
No i obiad. Ostatni wypasiony obiad. Marta z Beatą już od pierwszego dnia sadziły się na niewielką knajpkę, przed którą w godzinach popołudniowych stawiano stół pełen lodu, na którym układano kalmary, ośmiornice, kraby, muszle i różne inne mniej lub bardziej obślizgłe owoce morza.
Całe szczęście były też świeże ryby. Mnie trafiła się taka "mniejsza"... (wyobraźcie sobie jak mogła wyglądać większa skoro moja zajmowała cały talerz).
Uradowane Beata z Martą zachowywały się trochę jak dziecko wpuszczone do sklepu z lego.. (choć ja chyba nie do końca rozumiem ich euforię) :)
Po obiedzie poszłyśmy do hostelu po swoje bagaże...