Pierwsze wrażenie po wylądowaniu w Tajlandii to wciąż zaskakujące "gorąco". No nic... można się przyzwyczaić. Niesamowita jest też mieszanka zapachów, którą można wyczuć w powietrzu.
Po wylądowaniu załatwiłyśmy tajlandzką kartę sim (od razu konfigurują ją w telefonie), wymieniłyśmy walutę (wbrew pozorom korzystniej jest to zrobić na lotnisku) i zapakowałyśmy się do autobusu jadącego w stronę Khao San (60 thb/os). Po dotarciu na miejsce pozostało nam odnalezienie wcześniej zarezerwowanego hostelu, co nie było łatwym zadaniem. Okazało się, że budynki numerują tutaj nie tylko wzdłuż ulicy, ale i prostopadle do niej :) Ostatecznie się udało! Szybki prysznic i zwiedzamy. Zaczęłyśmy od, nazwijmy to ładnie: "zakamarków".
Aby później wejść na zatłoczone ulice.
Pierwszy dzień jest dniem burżuazji czyli dniem stołowania się w restauracji. Na talerzach lądują: Pad thai, zupy i sałatki. Wszystko bardzo dobre.
Na ulicach można było zobaczyć różne stragany. W tym i te bardziej zadziwiające, jak np. z robakami, które zaplanowałyśmy zjeść w następnym dniu.
Nocna zabawa.
Wieczorem bawiłyśmy się po części w hostelu, a po części "na ulicy". Zabawę zakończyłyśmy o 1:30.