Po zakupie biletów poszłyśmy zjeść śniadanie. Przy okazji umówiłyśmy się z kierowcą tuk tuka, że zabierze nas na wycieczkę po największych atrakcjach Ayuttaya za 200 thb/h (do tuk tuka weszłyśmy wszystkie).
Lejący się żar z nieba dawał się we znaki.
Następna to Wat Maha That, w której atrakcją jest „pochłonięta” przez drzewo głowa Buddy...
...wg nas nieco przereklamowana, ale oczywiście warto pojechać i zobaczyć. Wstęp 50 thb/os.
Kolejne 3 świątynie były położone blisko siebie. Pomiędzy nimi chodzą słonie z turystami. Znając historię tresury słoni przejażdżka nimi nie wchodziła w grę (polecamy zapoznać się z tą smutną historią nim zdecydujecie się kiedykolwiek, gdziekolwiek wsiąść na słonia).
Kompleks trzech świątyń "Elephant Palace & Royal Krall Wat Para Rok" to koszt 50 thb/os.
W wodzie (czasem i na lądzie) można wypatrzeć giga jaszczurki - warany paskowane.
Następnie świątynia leżącego buddy, do której wstęp był darmowy – Wat Lokayasutharam.
W dali było słychać grzmoty. Niebo zaczęło przybierać coraz ciemniejszy kolor.Ostatnia świątynia, do której pojechałyśmy to Wat Chaiwatthanaram. Tam dopadła nas już burza.
Wskoczyłyśmy w peleryny i niczym Templariusze (lub kto woli czarodzieje z Harrego Pottera) przemierzałyśmy „krużganki” świątyni.
Do zwiedzania zostały nam jeszcze 2 świątynie, ale zdecydowałyśmy, że musimy wracać z powodu nadciągającej godziny odjazdu pociągu. W okolicy dworca przekąsiłyśmy obiad.
Jak do tej pory było to najgorsze jedzenie na jakie trafiłyśmy (poza Beatą i Martą, które były względnie zadowolone).
Pociąg. Czas przejazdu ok. 3 godzin, wrażenia niezapomniane.
Począwszy od tego, że już na dworcu sporo osób wiedziało o 6 polkach mających jechać pociągiem. Pan z obsługi dworca przyszedł po nas i zaprowadził pod same drzwi pociągu. Potem było już tylko zabawniej. Nim znalazłyśmy swoje miejsca (są automatycznie przydzielane przy kupnie biletu) musiałyśmy przejść przez cały wagon co wywołało wielkie zainteresowanie podróżujących. Każdy patrzył na nas z egzotycznym zaciekawieniem choć egzotycznie to miało być raczej dla nas?
Monika od razu wpadła w oko jakiemuś tajowi, który nie odrywał od niej spojrzenia niemal przez cały czas podróży. Potem były wycieczki do toalet, mam wrażenie, że tylko po to żeby nas pooglądać. Zwracano się do nas „halo polako”. Totalnym folklorem okazała się sprzedaż pociągowa. Chodzący w jedną i drugą stronę pociągu sprzedawcy proponowali: gotowane jajka, orzeszki, napoje, gorące kubki, makarony w woreczkach, zupy, bibeloty (np. świecące pokemony), słodycze, suszone ryby i jeszcze całą masę co najmniej dziwnych produktów. Sprzedawców było ogrom. W pociągu czysto (w czasie podróży dwukrotnie sprzątano toalety). Gdy zaczęłyśmy już nerwowo kręcić się na stołkach, przyszedł do nas Pan konduktor i poinformował, że zaraz wysiadamy.
Szybki rekonesans na dworcu. Próba znalezienia hostelu (niestety nawigacja nie widziała ulicy, na której znajdował się nasz hostel). Podeszła do nas pewna Pani. Jak się okazało przewodniczka Parku Narodowego Kayo Yai, zostawiając ulotkę zawierającą jej ofertę. Wskazała nam też drogę do hostelu sugerując, że nie powinnyśmy poruszać się same wieczorem po mieście. Oczywiście jak to my... Nie posłuchałyśmy. Ruszyłyśmy z kopyta przed siebie i za chwileczkę słyszałyśmy jak niesie się za nami echo „ladys not this way” (nie w tą stronę). Oczywiście była to poznana chwilę wcześniej Pani przewodnik. Zaopiekowała się nami i postanowiła nas zawieźć do hostelu, który był na hm.... obrzeżach miasta. W hostelu nikt nie mówił po angielsku wiec Pani załatwiła nam formalności, kolację i napoje. Poopowiadała też o dżungli i zachęciła do wycieczki z nią.