Śnieg owszem – był. Co prawda szału nie było, ale jak to się mówi „lepszy rydz niż nic”. Wyjazd późnym popołudniem, po pracy. Spodziewałyśmy się korków, ale ku naszemu zdziwieniu poszło całkiem gładko. Im bliżej Kościeliska tym więcej śniegu. Przeszło nam nawet przez myśl, że jak tak dalej pójdzie to będzie trzeba przekopać cały samochód w poszukiwaniu łańcuchów, które zaginęły gdzieś w czeluściach luku bagażowego! Obyło się bez!
Wieczorem czekało nas jednak trudniejsze zadanie. Wymyślenie trasy na sobotę. Miała ona „stety bądź niestety” swoje kryteria. Jako, że jechała z nami Beata S., która usłyszawszy, że ma zabrać raki pobladła i stwierdziła „to ja nie jadę…”, musiałyśmy zatem wymyślić coś co raczej nie zaskoczy nas niczym specjalnym. Wybór być może banalny, oklepany, ale w miarę pewny i dający pozorną gwarancję naszych kryteriów.
TRASA: Roztoka – 5tka (ewentualnie później przejście do MOKa przez Szpiglasową)…
Raki tak jak i róże inne atrybuty okazały się być zbędne. Szło się przyjemnie, a świeży i niezbyt mokry śnieg nie przeszkadzał w dreptaniu przed siebie.
Raki tak jak i róże inne atrybuty okazały się być zbędne. Szło się przyjemnie, a świeży i niezbyt mokry śnieg nie przeszkadzał w dreptaniu przed siebie.
Jako, że nie musiałyśmy się spieszyć drogę przemierzałyśmy „z nóżki na nóżkę”. Na końcu nawet udało nam się utknąć w „korku” tworzonym przez 5 osobową rodzinę, rozciągającym się na kilkunastu metrach, pośrodku których była dziewczyna (na oko 14lat) wrzeszcząca, że ona dalej nie idzie bo już nie może... Motywacje głowy rodziny zdecydowanie jej nie pomagały… Nie było sensu się ścigać. Tym bardziej, że koleżanka Beata S. od niedawna jest szczęśliwą posiadaczką nowego sprzętu foto i jakoś tak dziwnie znika na tyłach. Nie chcąc się rozciągać cierpliwie czekałyśmy aż nas dogoni.
Prawie pod schroniskiem udało nam się znaleźć całkiem porządną jamę śnieżną (taki książkowy przykład jamy). Pewnie zbudowana przez kursantów, których w ostatnich czasach sporo bywa w 5tce. Dotarłyśmy do schroniska. Usiadłyśmy, zjadłyśmy, napoiłyśmy się i zastanawiałyśmy co dalej. Pogoda z jednej strony przecudna, z drugiej zaś widać było, że zbiera się na „coś grubszego”.
Zdecydowałyśmy, że na początek dojdziemy do rozwidlenia szlaku prowadzącego na Szpiglasową, a później się okaże. Idąc już właściwym torem napotkałyśmy skitourowca, który śmigał właśnie z przeciwnego kierunku i mówił, że zaczyna całkiem mocno wiać i robią się mega zaspy, o czym przekonałyśmy się chwilę później brodząc miejscami po kolana w śniegu.
W sumie byłyśmy zaskoczone naszym tempem „żwawym inaczej” gdyż dobrze ponad godzinę zajęło nam przejście odcinka, który wymagał tak na oko 30 min… Jednoznacznie zaczynało się klarować, że jednak nigdzie daleko w tym dniu nie zawędrujemy… I tak też się stało.
Po dotarciu do rozwidlenia szlaków dostałyśmy głupawki. Zaczęłyśmy robić zdjęcia jak oszalałe. Ja wyciągnęłam dupolota próbując zjechać z jakiegokolwiek nachylenia no ale wpadając po pachy w mokry (już wtedy) śnieg wrażenia były co najmniej marne.
Zajęło nam to jakieś 30min… Zaczęłyśmy wracać do schroniska.
Tam szybkie jedzenie (tym razem ciepłe), uzupełnienie i płynów i sru w dół. Miałyśmy kilka szalonych pomysłów typu „a może zjazd na dupolocie??”…powstrzymał nas jednak zdrowy rozsądek (tak, czasem go mamy) i ilość ludzi podchodzących do 5tki (powalająca!).
Potem to już szybko poszło – parking – samochód – kwatera i herbata z prądem :)
Potem to już szybko poszło – parking – samochód – kwatera i herbata z prądem :)
Niedziela była dniem leniuchowania. Spałyśmy chyba do 8 (szaleństwo!). Pakowanie przychodziło nam z wielkim trudem, a nasz nowy niedzielny kolega Leń nie pomagał. Stwierdziłyśmy, że tego dnia pójdziemy na Sarnią Skałę. Jak pomyślały tak zrobiły. Szlak był dość oblodzony więc Beata S. miała w końcu okazję co by się przejść na rakach. Ja wyprułam jakoś tak do przodu, a obie Beaty miały jakąś taką niemoc.. ale taką, że dobre 15 min na nie czekałam… eh… a było tak nie lecieć!
Pogoda już nie była taka fajna. Zdecydowanie była odwilż. Do tego lekko kapiący z nieba deszcz sprawił, że samo podejście pod skałę było tak wyślizgane, że ludzie schodzili „na czterech”.
Widok też szału nie zrobił ponieważ było mgliście. Ponadto wiało no ale… bądź co bądź było fajnie.
Widok też szału nie zrobił ponieważ było mgliście. Ponadto wiało no ale… bądź co bądź było fajnie.
Po powrocie do auta szybko się przepakowałyśmy i ruszyłyśmy przed siebie z nadzieją, że korki potraktują nas równie łagodnie jak dwa dni wcześniej. Tak nawet było aż do momentu kiedy postanowiłam posłuchać jednak Hołowczyca, który wyrzucił nas na zakopiankę w sam środek megastycznego korku! Odcinek 4 km był jednym z tych, które to nie mają końca… Później poszło jak z płatka :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz