Szlak rozpoczyna się tuż przy bazie harcerskiej w Jaworzu Nałężu. Leszka odstawiłyśmy na „kościelnym” parkingu i ruszyłyśmy przed siebie. Ku naszemu zdziwieniu listopad w górach wyglądał bardziej jak piękna złota jesień niż mroźna zima. Żółto czerwone liście hm… buków? Grabów? Do dziś nie wiem co to za drzewa! W każdym bądź razie były duże i wszystkie takie same. Trasa malownicza, niezbyt wymagająca – jednym słowem super. Dużo czasu na babskie pogaduchy, a i czas szybciej leci jak się tak gada i gada :).
Jakoś po 1,5h byłyśmy już na górze. Zasiadłyśmy w schronisku, które pękało w szwach od naporu turystów. Zjadłyśmy pokrzepiającą czekoladę, zapiłyśmy ją gorącą herbatą (co poniektórzy grzanym piwem) i właściwie to można już było wracać do samochodu… Ale nie my. Tak wejść i od razu zejść? Nieeee… Jako że ze schroniska na Błatniej jest całkiem blisko na Klimczok to ruszyłyśmy dalej. Pogoda próbowała nad odstraszyć. Niebo wyglądało jakby miało „chlupnąć”… My się deszczu nie boimy. W myśl zasady „pogoda jest zawsze, tylko czasem ubranie nieodpowiednie” dzielnie maszerowałyśmy przed siebie.
Po dotarciu na Klimczok „przycupiłyśmy” na chwilę w celu spożycia strawy. Dość dziwne miejsce wybrałyśmy do jedzenia (pewnie dlatego, że była tam ławka i nie „ciągnęło” tak po 4 literach) ponieważ wyglądało jak taki hm… ołtarzyk? Ołtarzyk z kamieni przywiezionych z różnych części Polski, Europy i nie tylko. Były kamyki alpejskie i kaukaskie. Każdy podpisany. Na każdym data (pytanie czy znalezienia czy przywiezienia na Klimczok). Następnym razem i ja wezmę kamyk (ale skąd?). Może kamyk węgielny? Z samego serca Górnego Śląska! :p A tak na poważnie to ciekawym zajęciem jest chodzenie wokół owych kamyków i wyszukiwanie, wypatrywanie tych „znanych”.
Skoro już pojadłyśmy, popiłyśmy i pochodziłyśmy to zaspokojone mogłyśmy wrócić do samochodu.